Wyprawy motocyklowe

Nasz kanał na YOUTUBE

No i pojechaliśmy i opaleni pełni wspomnień... szczęśliwie wróciliśmy (My to znaczy Salsa & Ślimak), a wyszło w skrócie tak:

Przejechaliśmy przez Słowację, Węgry, Rumunię, Bułgarię, Serbię, Kosowo, znowu Serbię, Czarnogórę, Chorwację, Bośnię i Hercegowinę, znowu Chorwację i z powrotem do domu przez Słowenię, Austrię, Słowację.

Wyszło dwa tygodnie z leżeniem na plaży, padło w sumie 4 200km :)

Dzień pierwszy (polsko-słowacko-węgierski): ruszyliśmy w lekkim deszczyku, który po 80km ustąpił - wyszło słońce i tak już było, aż do końca wyjazdu no może z wyjątkiem ostatnich 100km kiedy znowu nas lekko obmyło. Dnia pierwszego przeskoczyliśmy Słowację i zameldowaliśmy się na Węgrzech w Tokaju z nadzieją wieczornego raczenia się winami miejscowej produkcji. Przed rozpoczęciem wieczornego rajdu na piwniczki zjedliśmy polecaną przez Lela zupę rybną - palce lizać. Niestety, co do win udało nam się skosztować tylko po lampce, (tutaj będzie fotka) bo o dziwo o godzinie 20-tej miasto Tokaj wymarło i wszystkie piwniczki się pozamykały - koszmar jakiś - wyspaliśmy się w psiej budzie (to przytyk o standardu miejscowego campingu) i opuściliśmy kraj, w którym nie wiedzą co to jest nocna balanga...



Dzień drugi (rumuński): jest fajnie wjeżdżamy do Rumunii - tu na granicy przywitały nas romskie dzieci... bardzo szybko zwolniliśmy bo już po pięciu kilometrach drogę przebiegł nam sporych rozmiarów pies. Po krótkiej obserwacji pobocza i stwierdzeniu sporej liczby rozkładających się psich szczątków postanowiliśmy jechać nieco wolniej (kurcze tam nikt nie sprząta tych biednych rozjechanych zwierzaków). Wjeżdżamy do Satu Mare - piękne miasto niesamowita zieleń i ładna architektura wyciągamy kasę ze ściany i ruszamy na podbój Maramureszu. Tu kolejne hamowanie - drogi w tym regionie dziurawe jak ser szwajcarski - prędkość przelotowa spada do 40 km/h Intruder to nie GS... Docieramy do Sapanty oglądamy zjawiskowy śmieszny cmentarz i kierujemy się na południe.

Ten dzień nas rozwalił zaliczyliśmy przepiękne serpentyny i byłoby wszystko ok gdyby nie te dziurska - cały dzień jechaliśmy zaledwie 300km. Salsa zażyczyła sobie wymianę nadgarstków na nowe. Pierwsze spostrzeżenia - w wioskach fajny klimat bardzo nam się spodobało pielęgnowanie folkloru przez miejscowe starowinki, które mocno przygięte często o lasce, paradują w skłonie, ubrane na czarno w kieckach ledwie zakrywających kolana i rozkloszowanych jak u baletnicy. Maramurskim sportem narodowym okazuje się siedzenie na ławeczkach przed domami i oglądanie przejeżdżających - wrażenie jest fajne nie wiadomo kto kogo podziwia czy My Ich czy Oni Nas :) Śpimy w pensjonacie o bardzo przyzwoitym standardzie, łóżko nakryte jest koronkami. Wieczorem przyłączamy się do sportu narodowo-maramurskiego otwierając wino mołdawskie białe siadamy na schodkach przed pensjonatem i obserwujemy romskie dzieci ciągnące wózki pełne... i tu nie wiemy czego - zdobyczy lub śmieci... Zasypiamy spokojne bo nasze motocykle stoją zamknięte na podwórku ;)



Dzień trzeci (rumuński):
Na początek odnajdujemy klasyczną drewnianą cerkiew z najwyższą drewnianą wierzą, wpisaną na listę Unesco itd. itd. - cerkiew jest prze stara i prze smukła i nie chce się zmieścić w okienku aparatu. Jest zamknięta, ale po chwili zza krzaków pojawia się czujna starowinka z ogromnym kluczem na jeszcze większym kółku - drzwi cerkwi puszczają... zwiedzamy...



Tego dnia planujemy mimo wszystko przeskoczyć przynajmniej do połowy Rumunii - przez te dziurska i niepewność co czeka nas dalej musimy zrezygnować z części planów - trochę szkoda - poczyniliśmy kolejne obserwacje - we wszystkich mniejszych wioskach jest bród na maksa oprócz dość szczególnych wiosek, w których stoją rezydencje a'la koszmar królewny Śnieżki (marmur, chrom, łuki poziome i pionowe, lwy, płaskorzeźby, kolumny, wieżyczki i kolory od których pęka szkliwo na zębach). Jedziemy przez Transsylwanię - zbliżamy się do słynnej trasy Transfogarskiej i widzimy kraj pięknych szerokich pastwisk z przeraźliwie chudymi końmi... Wyskakujemy na drogę pierwszej kategorii ruch spory auta, Tiry i nagle tabor - tabor cygański jadą wozy - wcale nie kolorowe - bardziej jak te na westernach... khaki - takie... - tylko kowboje jacyś tacy czarni i umorusani razem z całymi rodzinami na plandekach wozów jakieś wielkie wikinowe kosze - nikt nie hamuje to i my lecimy dalej.

Wpadamy do Sibiu - w przewodniku piszą, że to miasto średniowieczne i warto zobaczyć - to co zobaczyliśmy zmieniło nieco nasz obraz średniowiecza :) , stara architektura została odnowiona nowoczesnymi kolorowymi tynkami - zong - ale to co tu widzimy to spory kontrast w stosunku do tego co widzieliśmy do tej pory - czyściutko, kamienice super odnowione nie ma Romów młodzież dobrze ubrana uśmiechnięta - kraj wielkich kontrastów - uciekamy dalej w kierunku piękna natury i Karpat. Natura spotkała nas już u wrót miasta. Na stacji benzynowej znanej dużej sieci paliw pasły się obok samochodów chude konie.  Na nocleg stajemy u wrót Trasy Transfogarskiej

 

Dzień czwarty (rumuńsko-bułgarsko-serbski): Poranek... wjeżdżamy na trasę Transfogarską - pięknie jak w Alpach asfalt ładny winkielki cudowne. Zdobywamy przełęcz i na drugą stronę i po kilku kilometrach znowu się zaczyna dziura na dziurze - dziurą popycha dojeżdżamy do tamy na zalewie... w sumie jakieś 60km walki z nawierzchnią potokami nanoszącymi na asfalt piach i błoto - widok zapierający dech w piersiach zapora mega ogromna zalew trochę przypomina soliński tylko góry większe - piękny obraz psują tylko śmiecie, które spłynęły pod zaporę z całego zalewu - fuj. M

amy szczęście spotykamy rodaków, którzy ostrzegają nas przed ogromną dziurą w tunelu, której prawie nie widać, bo w tunelu jak wiadomo ciemno po wjeździe ze słonecznej drogi. a oznaczenia nijakiego nie ma. Mijamy dziurę w tunelu... wygląda niewinnie bo wypełniona jest wodą, ale kolega na Transalpie o mało w niej nie został - moje biedne podwozie i felga zapewne zostałyby zdemolowane.
Kolejny punkt to obowiązkowe zdjęcie przy prawdziwym nie tym turystycznym Zamku Poenari należącym kiedyś do niejakiego hrabiego Drakuli, który zasłynął wbijaniem na pal tysięcy ludzi.


Fotka jest śmigamy dalej do Curtea de Arges obejrzeć piękny Monastyr - oglądamy - jest piękny...no i wystarczy teraz gazu w dół do Dunaju i na drugą stronę do Bułgarii. Szybko dojeżdżamy do granicy i do rzeki... - most jest - ale w budowie... zapowiada się piękny - jest tez na szczęście prom - kupujemy bilety - przechodzimy odprawę spotykamy motocyklistów Belga i Fina okazuje się, że czekają na prom już godzinę bo na poprzedni się nie zmieścili - kurcze prom na..., który czekają Tiry nie pomieścił dodatkowych dwóch motocykli... - zapowiada się ciekawie...

 


Czekamy - na szczęście nie za długo ale wystarczająco, żeby plan podróży legł nieco w gruzach - na szczęście napotkani motocykliści okazali się rozrywkowymi fajnymi gośćmi i umówiliśmy się, że przeskoczymy Bułgarię i zanocujemy wspólnie w Serbii. Fajnie było widzieć miny celników na kolejnych dwóch granicach jak pytali się skąd kto i gdzie jedzie :) Nie bardzo im się to kupy trzymało bo i jak miało by się trzymać. Jadą w grupie wydawałoby się jednej i składnej Belg, Fin, Polak i Polka skąd jadą z Ukrainy z Węgier itd - dokąd do Chorwacji do Austrii itd... było wesoło i międzynarodowo. A wieczorem umówiona integracja... Zajecacz - miasteczko w którym nocowaliśmy ładne schludne fajni ludzie - podobało nam się.

 



Dzień piąty (serbsko-kosowsko-serbsko-czarnogórski):
wstajemy rano - reszta brygady jeszcze śpi - ruszamy przez Serbię - ładny kraj piękne widoki dobre drogi - super tranzyt - GPS pokazuje, że najkrócej przez Kosowo - kurcze tam chyba najdłużej było zabijane ale ostatnio nie było żadnych złych Newsów w TV - próbujemy - zobaczy się na granicy. Dojeżdżamy do granicy Serbii z Kosowem - mamy szczęście nie ma kolejki bo rozpoczyna się ramadan. Napotkany Amerykaniec z sił KFOR... Harleyowiec podziwia nasze sprzęty - od razu mówi, że lepsze byłyby na te drogi endura (co on wie o cruiserach nie HD:)) - nic nie mówi o niebezpieczeństwach po wojennych, ale mocno przestrzega przed stylem jazdy tubylców. No jak tak to jedziemy. Już po 20km robi się jakoś tak nie po naszemu - krajobraz robi się skalisto-pustynny - kurz architektura w stylu "new-arabik-jeszcze-szejkiem-nie-jestem" jest nie ładnie wzdłuż drogi dziesiątki małych interesów sprzedających coś - głównie zdezelowane limuzyny i tysiące alufelg. Z przeciwka mijamy pierwszą kolumnę wozów pancernych KFOR - hm... chyba jednak spierniczamy stąd nad morze śródziemne pod palmy... Przejeżdżamy przez Prisztinę paskudne wielkie blokowisko fuj - ale egzotyka - nieprawdopodobne droga jak z YouTuba po której driftują szejkowie szerokie ulice wielkie półmetrowe krawężniki - tylko, że szejków tu nie ma za to jest ogromny ruch i lekki bałagan... nie zatrzymujemy się - nie robimy zdjęć zdecydowanie spadamy stąd i spadli byśmy szybko gdyby nie to, że w środku Prisztiny skończył się asfalt i zaczęła budowa autostrady - drogi alternatywnej nie ma więc po szutrze kurzymy się przez kolejne kilkanaście kilometrów - dopadamy asfaltu mijamy kolejne kolumny KFOR paskudne jak noc przerośnięte nie wykończone domy. Sylwii wpada osa pod kurtkę - zanim zdążyliśmy pozbyć się osy już mieliśmy propozycję noclegu - jakoś nie skorzystaliśmy. Ciągniemy dalej i wyjeżdżamy na piękną drogę wijącą się pomiędzy górami i jeziorami - znowu jest pięknie. GPS cały czas wariuje - jedziemy raz z lewej raz z prawej strony drogi - co chwilę włącza się przeliczanie - dochodzę do wniosku, że to sprawka KFOR - co się potwierdza, bo jak tylko wyjechaliśmy z Kosowa problem zniknął. Dopadamy granicę Kosowsko-Serbską jeszcze tylko zasieki czołg na chodzie świecący i celujący lufą w nadjeżdżających - ale faktycznie chyba jest spokojnie bo obok czołgu w namiocie siedzą chłopaki i piją - chyba kawę. Spotykamy kolejnego miłego misjonarza KFOR-u tym razem to Polak - pogaduszki - dowiadujemy się jak najlepiej jechać dalej, słuchamy opowieści o tym, że jednak w zeszłym tygodniu zostali ostrzelani przez przemytników - przemytnicy to nie nasza działka więc w drogę.

Połykamy końcówkę Serbii i wpadamy do Czarnogóry - od razu zmiana klimatu - robi się śródziemnomorsko jedziemy przez góry - piękne winkle ze wspaniałym kanionem w dole, którego płynie rzeka... widoki zapierające dech.... Niesamowity zjazd patrzę na licznik i oczom nie wierzę ponad sto kilometrów drogą przyklejoną do zboczy poprzecinaną dziesiątkami tuneli co jakiś czas mijamy TIR-y studzące hamulce :). Już nam się ta Czarnogóra bardzo podoba. Dopadamy do morza - żar leje się z nieba - do tej pory było gorąco ale tu pomimo, że już wieczór to gorąc panuje jak na patelni. Dzisiaj będziemy nocować nad morzem w Budvie hurra.

 

Dzień szósty i siódmy,  (czarnogórsko-chorwacki): Do Budvy wjechaliśmy wczoraj spotkaliśmy tu znajomych więc decyzja była prosta, po kilku dniach tułaczki rozpoczynamy część wypoczynkową naszych wakacji. Wynajmujemy apartament na 3 noce. Przechodzimy do opcji zwiedzanie z bazy wypadowej w Budvie. Pierwsze rozpoznanie przeprowadzone wczoraj wieczorem pokazało, że wylądowaliśmy w dziwnym miejscu - starówka jest plaże są w porcie stoją niepokojąco wypasione jachty a wieczorem to co się tu dzieje to Majorka wysiada. Wzdłuż promenady bary z dyskotekami i takie ilości lasek ma metr kwadratowy, że wcześniej z czymś takim się nie spotkaliśmy - jakby fashion TV urządziła zlot. Po godzinie człowiek ma dość, nie widać normalnych ludzi same lachony ubrane tak aby więcej było widać niż nie widać - wszystko fajnie... ale one jakby od jednego stylisty wyszły: sztampa, matryca jakaś czy co...? - muza głośna, że własnych myśli nie słyszysz - fajowa zabawa... = jutro jedziemy na zwiedzanie Dubrownika.

Dubrownik oczywiście piękny, a decyzja pojechania jednym motocyklem okazała się genialna bo z parkowaniem w tym pięknym mieście sparawa nie jest prosta. O Dubrowniku pisać mi nie wypada lepiej popatrzeć na zdjęcia.

I tu trafia nam się ciekawa przygoda pokazująca, że w tej części świata turysta jest naprawdę traktowany bardzo dobrze. Wsiedliśmy na motocykl Salsy - pełen luz - z nieba leje się żar więc krótkie spodenki, sukienusia i jedziemy na luzie bez bagaży - tak się wyluzowaliśmy, że nie zabralismy dokumetów od motocykla :) ale co tam wracać już się nie chce. I przekraczając granicę czarnogórsko chorwacką poszło dobrze ale z porotem pan celnik pyta się o ubezpieczenie motocykla - ciśnienie nam podskakuje ale z uśmiechem mówimy tak oczywiście mamy - prosze pokazać - tak oczywiście mamy ale zapomnieliśmy zabrać z Budvy - mamy tam nocleg i właśnie tam wracamy - i teraz chwila prawdy... głupio się uśmiechamy - celnik mierzy nas wzrokiem - patrzy na kolesia w krótkich gaciach i w orzeszku - Salsę w sukience na ramiączkach oboje siedzą na GSR-ze gorąc jak licho - zapada wyrok... a jedźta... uff - piękne wakacje.

Dnia następnego plan mamy następujący - jedziemy na dziką plażę, a później do Kotoru. Na dziką plażę ze swojego dzieciństwa zawiózł nas nasz dobry kolega Wacek. Jak się szybko okazało wspomnienia z dzieciństwa potrafią spłatać figla. Plaża faktycznie urocza biały drobny piasek ale wszędzie leżaki i parasole - z dwóch barów donoszą nam drinki i arbuzy. Po godzinie przyzwycziłem się do gwaru i muzyki puszczanej z barów już już przysypiałem a tu nagle dźwięk syreny jak z tankowca - to właściciele barów budzą przysypijących bo im obroty spadaję. Dobra - wystarczy jedziemy zwiedzać Kotor. Kotor przepiękne nigdy nie zdobyte miasto w zatoce nomen omen Kotorskiej - polecamy. Oczywiście jak na Kotor przystało spotkamy tu tysiące kotów :) - Salsa jest szczęśliwa i na szczęście dała się przekonać, żeby nie zabierać ze sobą żadnego sierściucha.

 

Dzień ósmy (z Czarnogóry do Chorwacji): wczesnym rankiem, coby uniknąć upału wyjeżdżamy z Budvy. Przed nami granice Czarnogóry i Chorwacji, krótka wizyta w Bośni i Hercegowinie i z powrotem Chorwacja. Tu nic się nie dzieje - żar leje się z nieba, toczymy się zauroczeni widokami zboczy opadających do morza i setkami wysepek. Piękny cruiserowy dzień z przystankiem w Omisiu mieście piratów. Tu spotykamy ekipę Ajgora jadącego w preciwnym kierunku.

 

Wymiana opowieści o przygodach z ostatnich dni - obiad - uściski, pamiątkowa fotka i rozjeżdżamy się każdy w swoją stronę. Wieczorem doganiamy naszych przyjaciół - stajemy na Murterze - wynajmujemy kolejny apartament - tu pobędziemy dłużej.

 

Dzień dziewiąty do dwunastego (prawdziwie chorwacki): Laba - nic się nie dzieje:

poranne kawki w dawnym porcie rybackim, wspaniały klimat leniwego gorącego śródziemnomorza. Leniuchujemy, plażujemy, pływamy, żeglujemy, zwiedzamy okoliczne cudy architektury i przyrody (Sibenik, Krka, Kornaty). Degustujemy miejscowe przysmaki - Salsa zjada tonami jakieś paskudne kałamarnice i wyjada środki nieżywym muszlom - ja wolę mięso. 

- czas na początku cudownie się wlecze, ale na koniec nie przyjemnie zapierdala... Na koniec strasznie zdziwieni konstatujemy, że nastawiliśmy się na orgię owocową, a w rezultacie udało nam się zjeść pół arbuza, cztery brzoskwinie i jedno kiwi - trzeba będzie tu wrócić i poprawić...

 

Dzień podwójny trzynasty i czternasty powrotny (chorwacko, słoweńsko, austryjacko, słowacko, polski): niestety czas wracać... Dynamiczne planowanie chwila zastanowienie i jest koncepcja. Z Chorwacji wyjeżdżamy szybko autostradami - w końcu trochę się już tych klimatów nachłoneliśmy - ale w Słowenii zjeżdżamy z autostrad.

Słowenia i Austria są tak piękne że szkoda je ominąć pędząc autostradami. Przed nami dwa dni pięknych asfaltów i widoków - nie zawiedliśmy się cruiserowanie było cudowne, a nocleg w Austrii jak zwykle uroczy.

Słowacja - autostrada byle do domu... Polska przywitała nas życzliwie zmywając z nas kurz jaki zebraliśmy podczas całej podróży. Na szczęście moczenie było tylko na granicy i przez kolejne 80km - dzięki temu przed garażem stanęliśmy suchą nogą... Wieczorem już planowaliśmy kolejny wypad :)

 

Koniec  

Więcej fotek zobaczysz tutaj:

http://picasaweb.google.com/101604049657459634593/Wakacje2010RumuniaChorwacja#

 

 

PS.

Podziękowania dla kolegi Lela z SRC za cenne wskazówki co do doboru trasy przez Rumunię.

Podziękowania dla kolegi Romka - gdyby nie sakwy od kolegi ciężko byłoby się spakować :)