Alpy ze Ślimakiem po raz trzeci...
Uczestnicy: Ślimak - Intruder M 1800 R
Salsa - GSR 600
1/2 MKT czyli Krzysztof - BMW R 1100 RT
Jaś Prokurator + Mira - GSX 1250 S Bandit
Radek - Intruder C 1800
Rafał Kolorowy - Intruder C 1800
Mario Zijo - HAYABUSA GSX 1300R
Ajgor - Intruder C 1800
Hubert Grande Bianco - Intuder 1800 M R
Początek miał być w sobotę, ale wyprawa rozpoczęła się już w piątek. Paweł zaraz po pracy wyruszył na trasę do Częstochowy, aby skosić trawnik w Jastrzębiu.
Grupa warszawska w składzie 1/2 MKT KT, Jaś i Mira, Hubert wyruszyła punktualnie o 8.00. Mario zapakował sie dopiero około 7.40 i dlatego gonił nas na trasie. Radka zgarnęliśmy za Radziejowicami, a z Pawłem i Salsą połączyliśmy się dopiero za Częstochową. Grupa poznańska podzieliła się niestety - Aigora maszyna odmówiła posłuszeństwa i została naprawiona dopiero w sobotę wieczorem. Ajgor wyruszył wiec w niedzielę rano i spotkał się z nami już na miejscu w Austrii - zrobił 1200 km od 7.00 rano do 18.00 .SZACUN!!! Rafał Kolorowy samotnie ciął całą sobotę do Drnholca, gdzie mieliśmy pierwszy postój. W Drnholcu - komary jak meserszmity, "Mario nie widzi komarów i jechał za krótko i za wolno". Było to tylko 99% jego możliwości.[1/2 MKT]
Muszę napisać o jedzonku, było fantastyczne, natomiast z napojami było gorzej. Chcieliśmy zamówić grzane piwo z sokiem, co wprawiło kelnerkę w zdumienie, natomiast grzane wino było doskonałe. Spotkaliśmy tam warszawiaków, którzy zwiedzali Górne Morawy na rowerach. Oczywiście okazali zachwyt naszymi maszynami, my ich nie ;(. [Mira]
Kelnerka również miała wątpliwości dotyczące naszych gustów kulinarnych... Najpierw nie mogła wyjść z podziwu kiedy zamówiłam krwisty stek, potem doprowadziliśmy ją na skraj załamania nerwowego żądając żurawiny do smażonego serka, a Radek doprowadził ją prawie do łez kiedy uparł się zamówić kotleta do gulaszu :) Eh, pozostawiliśmy po sobie z pewnością niezatarte wspomnienia :) [Salsa]
Droga do pensjonatu w Austrii była już wyprawą właściwą - cały czas boczne drogi winkielki i coraz wyższe górki. Droga z Drnholca zabrała nam 9 godzin, ale co to były za godziny. Ajgor w tym samym czasie pokonał 2 razy większy dystans po autostradach.[Zijo]
Wsiadłem, jechałem, jechałem, jechałem i dojechałem. Zjechaliśmy się w tym samym czasie z grupą… synchronizacja perfekt, a tak na marginesie Radek nasz kumpel kochany ma ósmego imieniny i będzie się działo ... oj będzie. [Aigor]
..dojechałem do grupy....nareszcie można zobaczyć miłe gębusie.....moja jazda w połowie w deszczu i zimno....na szczęście gorące wino w miłym towarzystwie rozgrzewa [Rafał Kolorowy]
Dzień 2
Pobudka - jedziemy. Założenie jest takie, żeby ominąć autostrady. Austria okazuje się łaskawa - miało padać, ale na niebie słońce i trochę chmur, z których nie kapie. Winkle jak zwykle przepiękne nic się nie dzieje kręcimy 560km winkli. Mijamy dziesiątki motocykli - jest pięknie. Do Jeagerhoffu dojeżdżamy o 19-tej o 19:05 zaczęło padać - myje nam asfalt na jutro.
Dzień 3
Planowanie dynamiczne przy śniadaniu po obejrzeniu pogody na 3sat zapada decyzja lecimy na Grossglockner. Tu następuje chwila prawdy... - odsiewamy ziarno od plew - Hubert robi sobie dzień wolnego :) Reszta leci w góry. Jesteśmy w czepku urodzeni w miarę połykanych kilometrów pogoda zmienia się z całkowitego zachmurzenia na piękne błękitne niebo z białymi obłokami. Grossglockner powala nas na kolana - świeżo spadły śnieg, lodowiec zwykle szary dzisiaj jest piękny, bielusieńki i lśniący w słońcu.
Dzień piękny były winkle, dzidowanie, lodowiec i jazda w grupie. Trasy iście Alpejsjkie, piękne, kręte dzisiaj 370 km po górach wrażenia nie do opisania.
Wrażenie zrobił świstak, który niczego się nie bał i najwyraźniej oczekiwał na jedzenie. Był tłusty.
Pierwszy raz na samym szczycie Grossglockner zobaczyliśmy świstaka - nie zawijał, co prawda, ale okazał się zwierzątkiem towarzyskim, dał się pooglądać, pozował do zdjęć, po czym znużywszy się sławą oddalił się z wdziękiem w sobie tylko znanym kierunku.
W Villach tysiące motocyklistów we wszystkich knajpach i uliczkach. Motocykle wszelkiej maści głównie Harleye - ciche, głośne i okrutnie głośne. Wszędzie pachnie spaliną z pustych wydechów, a poziom decybeli na m2 na ulicach starego miasta przekracza dopuszczalny roczny limit w całej Austrii. Coś niesamowitego - wszędzie tyle motocykli, co rowerów w Amsterdamie i Florencji razem wziętych no i w tym całym tłumie biały Intruder Grande Bianco z POLSKA. Czekamy na otwarcie ...
Dzień 4
Siedzę w pomieszczeniu pełnym testosteronu. Trup ściele się gęsto, chłopaki rżną w piłkarzyki, wrzeszczą, krew, pot i łzy... Stoły pełne alkoholu, na ścianach wiszą jakieś zwłoki...Pod sufitem pali się jakieś poroże... Integracja na całego... A rano nic nie wskazywało takiego rozwoju wydarzeń...
Pogoda o poranku okazała się iście alpejska - zmienna jak kobieta... Raz lało, a raz nie... Decyzja była trudna, ale organizatorzy wybrnęli z sytuacji w iście salomonowy sposób. Grupę podzielono na zwiedzającą komunikacją miejską i zwiedzającą na motocyklach. Na zakupy w Louisie jednak połączyliśmy siły. Po wydaniu pewnej ilości środków płatniczych i pozytywnej ocenie sytuacji meteorologicznej postanowiliśmy wspólnie na motocyklach udać się na zlotowisko. Rafał Kolorowy z powodu otarcia stóp zakupił orzeszka i wraz z Radkiem udali się w podróż do hotelu ... Po uzupełnieniu płynów "integracyjnych" w pobliskiej BIlli grupa motocyklowa ruszyła sprintem na miejsce noclegowe. Hadziabadzia się zgubiła... Dobrzy koledzy zorientowali się, że jednego brakuje i poczekali grzecznie. Znowu ruszyli w pełnym składzie. Hadziabadzia po raz kolejny podobno trafiła czerwoną falę...
Wioska zlotowa (jedna z trzech) nie zawiodła oczekiwań. Niektórzy dostali amoku...Niektórzy bardzo trwałego... Niesamowite maszyny, motocykle takie, jakich wielu jeszcze w życiu nie widziało... Stada ryczących dziwolągów i ich jeszcze dziwniejszych właścicieli... Gadżety wszelkiej maści, części motocyklowe, ciuchy, naszywki, znaczki, bielizna skórzana, buty - no po prostu wszystko czego dusza zapragnie :) Posiłek zarezerwowany w hotelu zobligował nas do porzucenia rajskiego miejsca :/ Niektórzy nie pośpią dziś w nocy z tęsknoty, ale z pewnością spędzimy tam jeszcze sporo czasu :)
Dzień 5
Tym razem śniadanko było o 8.30. Już o 9.50 silną grupą, niestety bez najmocniej ogarniętych zlotowym amokiem (Ajgor i Hubert) wyruszyła na podbój kolejnej alpejskiej trasy. Pogoda łaskawie się zlitowała i mogliśmy podziwiać niesamowite widoki, najpierw w dolinie, a potem na trasie przez góry. Malta Alpenstasse godna polecenia. Wodospady. Górotwory. Roślinność. Tunele. A na koniec wspaniały widok z zapory. Krzysztof zgubił motocykl - jak samochód na parkingu przy hipermarkecie :) Zguba szczęśliwie została zlokalizowana i mogliśmy ruszyć w dalszą drogę. W planach była jeszcze jedna trasa przez park narodowy, ale się rozdeszczyło. Wobec tego w deszczakach dotarliśmy do hotelu. Obiadek i na zlotowisko - już w lajtowych ciuszkach - Krzysio w orzechu wraz Radkiem :) Radek to lubi jednak wozić pasażerów w orzechach :) Koledzy amokowo-zlotowi zostali skutecznie ochłodzeni w swych zapędach - mili mundurowi porozmawiali z nimi w języku wspólnie objętym unią walutową... mają po karteczce na pamiątkę :)
Zlotowisko nieco rozmoknięte, ale czynne. Od wczoraj nic się nie zmieniło... Motocykle. Ludziska. Koncerty. Łomot. Ajgor w sposób nieskrępowany zawierał znajomości z tubylcami nie zważając na barierę językową i wiekową :) Hubert zakopał motocykl w trocinowo-błotnistm bagienku :) Nie poddał się jednak i na samą myśl o możliwej kompromitacji - dał radę i przy pomocy obsługi wydłubał sprzęta z trocin. Siary nie było :).
Zaczęło padać i postanowiliśmy się ewakuować. Noc ciemna. Deszczyk pada. No wiele widać nie było. Ale Ślimak zawsze wiedział, kiedy jesteśmy za nim. Stado ksenonów było nie do pomylenia z niczym innym. Cało i bezpiecznie dotarliśmy do hotelu. Właśnie znowu integrujemy się w towarzystwie rogatych zwłok. Lecą opowieści dziwnej treści - jak to wśród motocyklistów :)
Dzień 6
Po wczorajszym dłuuuugim wieczorze, śniadanie zaordynowaliśmy znowu na 9:00. Niestety, pogoda i tym razem nam nie sprzyjała, więc daliśmy sobie luzu do 11:00. O 11:00, bez Aigora i Huberta, którzy, jak co dzień pognali na zlotowisko, przyodziani w deszczaki wyruszyliśmy z mocnym postanowieniem dotarcia do Nokalmstrasse.
Wkrótce zostaliśmy nagrodzeni za męską decyzję - pogada zaczęła się zmieniać na znacznie lepszą już parę kilometrów od wyjazdu i za kolejnym tunelem na autostradzie przywitało nas słoneczko. Pierwszy postój u Bauera na posiłek regeneracyjny dla strudzonych dzidowców. Radzio odetchnął z ulga nabywszy z rozkazu Ani upragnioną szynkę (może, więc wracać spokojnie do domu). Posiłek regeneracyjny składał się z zup różnej maści oraz deserów z robakami - tzn. rodzynkami. Mira skrzętnie wydłubawszy rzeczone robale zachowała je dla Jasie, ale Krzysio niesiony chęcią ulżenia koleżance, bez słowa wygarnął zgromadzony zapasik i pożarł go z bezwstydnym entuzjazmem. Jasio osłupiał. W ten sposób ominął go upragniony, wyczekiwany, pyszny deserek. Na następnym przystanku spotkaliśmy rodaków, którym Salsa i Ślimak udzielili wskazówek na temat wyprawy na Nordkapp. Pogadaliśmy krótko ze zniemczonym Orłem Białym - rodak z Niemiec. W odróżnieniu od innych zjazdów, zjazd ze szczytu okazał się również przepiękny. Pogoda nadal nas rozpieszczała i w dolinie zaczęliśmy się rozkulbaczać. Mimo tego na zlotowisko część driwerów dojechała ugotowana. Ilość motocykli wrasta w tempie geometrycznym - pogoda + zbliżający się weekend - staliśmy w korku motocyklowym. Tym razem zaatakowaliśmy wioskę nr. 2 - customy. Salsa, jak to kobieta, wypatrzyła nagą zadnią elewację na kolumnach odzianych w chapsy. Mira natomiast wypatrzyła najnowszy design otwieracza w kształcie kolorowego penisa stratusa. Aby tradycji stało się zadość do hotelu wróciliśmy oczywiście bez Hayabadzi - Mariusz dołączył do Huberta i Aigora - eksplorowali wioskę nr. 3. Po podjechaniu do hotelu spotkała nas niemiła niespodzianka - motocykliści z Węgier zajęli siedmioparkingowe miejsce dwoma maszynami! Złożyliśmy im gratulacje ! Po kolacji - którą zamówiliśmy na szóstą z zamiarem pojechania znowu na zlotowisko - nastąpiło ogólne rozprężenie, które zaowocowało półtoragodzinną drzemką a potem... jak zwykle spotkaniem w sali z rogami. No oczywiście nie ma z nami Aigora i Huberta, którzy kultywują tradycję i tkwią na zlotowisku.
Piątek.
Śniadanko jak zawsze …kawka letnia, paróweczki też, mleczko do kawy też letnie. Czyli Standard. Tak pokrzepieni wyruszamy w stronę Włoch z mocnym postanowieniem napicia się tam porządnej kawy. Na granicy Włoskiej wita nas śliczne górskie jeziorko oraz krowy, które niczym nie zrażone blokują drogę ale w zamian dają się głaskać i pozują do fotografii. Niestety Tarvisio nie pozwala nam nigdzie zaparkować znowu wszędzie motocykle więc przejeżdżamy tylko przez nie i udajemy się w górę do Słowenii. W Słowenii zmiana krajobrazu – lasy mieszane, kosodrzewina i bardzo swojsko i domowo. W Bolec-u w tej samej knajpie co w poprzednich latach – mamy już swoje miejsca ! – zjadamy lunch popijany kawką z tej samej wody co po włoskiej stronie tyle, że z południowego stoku - to według Huberta czyni tą kawkę włoską. Po lunchyku udajemy się w stronę Kranjskiej Góry wzdłuż malowniczej o fantastycznym kolorze i fakturze rzece Soca. I tu niespodzianka – nagle robią się zajebiste agrafki, ale to naprawdę ciasne – jak by zawracać w dość małej kawalerce – i to pod górę. Lewe jako takie, ale prawe są nie najlepiej wyprofilowane i dają nam w kość. Zmachani, ale uradowani wjeżdżamy na przełęcz Vrsic, na której odreagowujemy piękny, ale bardzo trudny podjazd. Zjazd równie trudny, a do tego na szczytach agrafek kostka zamiast asfaltu! Taką drogą dojeżdżamy do Kranskiej gdzie znowu po prawej mamy malowniczą rzekę Soczę. Po drodze do domu wpadamy w dość dużą grupę motocyklistów i rozdzielamy się – część jedzie na zamek w Villach, a część na zlotowisko. W czasie stromego podjazdu pod zamek i próbie zaparkowania na dużym spadku ½ MKT nie daje rady i kładzie maszynę a sam ląduje głową w dół na asfalcie – na szczęście nic się nie stało, a BMW grzecznie przyjęło z powrotem oderwane lutersko, które wyskoczyło z zawiasów. Na kolacje jesteśmy już wszyscy ale po kolacji znowu podział – część na zlotowisko, a część została w hotelu. Wieczór jak zwykle w Sali Jeleniej.
Sobota.
Najwcześniej wyruszył Aigor – już około 8.00. 20 minut po nim samotnie staruje Mario – obydwaj bezpiecznie docierają do domów już tego samego dnia około 18. – 19.00. Pozostali karnie udają się za Ślimakiem w podróż powrotną skrzętnie omijając autostrady. Jak zwykle Paweł znajduje wspaniałe motocyklowe trasy – a to wijąca się wśród gór na skalnej półce wzdłuż strumienia – taka rytmiczna prawy – lewy – prawy -…., a to widokowy podjazd pod przełęcz z krętym szerokim zjazdem, a to kawałek ciasnego podjazdu pod górkę – czyli palce lizać !! Wczesnym popołudniem dopadamy do Znojmo do „smoka” . Zakupy i obiadek. Mamy jeszcze około 120 km do hotelu wiec decydujemy się nie jechać tylko upolować coś w Znojmo i tam spać. Udaje się za pierwszym razem – mamy pokoje dwuosobowe w dobrej cenie – www.e59.cz - Zasiadamy w barku na zewnątrz sącząc piwko i obserwując drogę. Jak na zamówienie podjeżdżają motocykliści na HD. Nasi. Z jeleniej Góry. Wracają z Faaker. Jeden z nich ma niebywałe gadane – świetny kompan, barwne słownictwo, dużo opowieści motocyklowych ale nie tylko. Zatrzymują się w tym miejscu od lat i dzięki nim na noc parkujemy nasze maszyny w myjni tuż przy hotelu. Na jutro planujemy wczesny wyjazd – śniadanie o 7.00 i w drogę do domów. W miarę wcześnie kładziemy się grzecznie spać.
Niedziela.
Rano karnie o 7.00 jesteśmy przed restauracją, a tu wszystko pozamykane…..o 7.00 to się dopiero schodzi personel, a nie wydaje pierwsze śniadania! Ale największa niespodzianka to to, że myjnię otwierają dopiero o 9.00 i nie ma szans na wcześniej. Cholera. Co robić – spakowani czekamy do 9.00 i zaraz po odzyskaniu maszyn ruszamy w drogę. Tu już tniemy autostradami. Rafał za Brnem odbija w lewo i resztę trasy pokonuje samotnie. My tniemy dalej , za Częstochową Jasio poleca fajny zajazd ormiański gdzie żegnamy się z Radkiem, który jak zwykle czuje już parcie na dom i rezygnuje z ormiańskich specjałów na rzecz Aninych łakoci , zjadamy obiadek żegnamy się z Sylwią i w bardzo okrojonym stanie – z 9 maszyn pozostało tylko 4 - ruszamy dalej. Jeszcze tylko jedno tankowanie, pożegnanie i ostanie 80 km gdzie co chwila ktoś odpada w prawo lub lewo do domu.
Do zobaczenia Austrio w następnym roku.